... i pojechaliśmy.


            Ciekawy byłem, czy będą chętni na zapowiedziany wyjazd w sobotę, w dniu 10-go listopada.  Żeby ustalić trasę i omówić szczegóły jazdy oraz bezpieczeństwo, przyszedłem pod kościół już o 8:50. Nie będę ukrywał – wiało solidnie. Ale nie padało.
Ucieszyłem się nawet, że byłem pierwszy, choć po głowie kołatało, że może i ostatni. A jednak moje katastroficzne domniemania nie sprawdziły się. Za chwilę podjechał uśmiechnięty, na wszystko gotowy – kolega Tadek Gonet. Zaproponowaliśmy trasę i czekaliśmy na innych chętnych ekstremalnych wrażeń w zmaganiu z wiatrem na szosie...
             No, może innym razem będzie lepiej – przecież to nie zawodowstwo.
           A więc jedziemy w dwójkę do Zagórza Śląskiego. Zadanie: sprawdzić czy jeszcze stoi tama i czy złomiarze nie ukradli wiszącego, remontowanego już od pewnego czasu mostu.
            Jechaliśmy spokojnym tempem, preferowanym przez kolegę Tadeusza, namiętnie rozmawiając (bez gestykulacji) o różnych sprawach, szczególnie tych oczywiście, związanych z naszą Grupą. Wspominaliśmy wspaniałe wyjazdy i snuliśmy dalekosiężne plany na przyszłość. Wiatr na razie wiał nam w plecy, przez co spokojnie można było jechać 30 km/godz. Zasadniczo samochody za nami nie trąbiły. No...  jeden przed Lutomią. Kierowca tego samochodu w osobie naszego Księdza Proboszcza, nawet się do nas uśmiechnął i znacząco pozdrowił ręką. Tak więc zaczęło się całkiem miło. Mając na uwadze drogę powrotną, wierzyliśmy, że wiatr się odwróci.
           Ścieżką rowerową z Bystrzycy do Lubachowa jechaliśmy po nie zatartych jeszcze śladach naszej pielgrzymki do Krzeszowa. Nad Jezioro Bystrzyckie wjeżdżaliśmy od strony tamy, mozolnie wspinając się serpentyną do góry. Dobrze, że wreszcie zrobili porządną drogę. Tama stała w całym swym ogromie, przepuszczając dołem wodę niewielkim strumykiem, sprawiającym wrażenie, że to jakaś drobna nieszczelność. A gdzie reszta wody z rzeki Bystrzycy, która zasila zbiornik i szeroko rozlewa się daleko poniżej? Ja nie wiedziałem, ale kolega wiedział.
            Od tamy pod ziemią idzie ogromna rura. W rurze tej właśnie płynie woda dochodząc do elektrowni wodnej. Moc tej elektrowni jest taka, że wystarczyłoby prądu dla całej Świdnicy. Nie ryzykowaliśmy wejścia na tamę, poszliśmy tylko kawałek.
       Pozostało nam sprawdzić jeszcze, czy jest most. Jechaliśmy powoli wśród tańczących liści kontemplując wspaniałe widoki. Oczyma wyobraźni widzieliśmy tłumy turystów w letnie, pogodne dni. Na wielu, kiedyś dobrze prosperujących domkach wczasowych nad wodą wisiały, pisane niedbałymi literami tabliczki – „SPRZEDAM”. Wytrwali wędkarze „moczyli” swoje wędki, licząc po cichu, ze coś „weźmie”.
            Most stoi. Ładnie pomalowany, ale ciągle jeszcze w remoncie. Widać, że robotnicy kończą kłaść deski. Bramka zamknięta na kłódkę.
            Podejmujemy odważną decyzję powrotu przez Michałkową i Glinno. Kto wie, co to oznacza, a czyta ten tekst, jestem przekonany, że uśmiecha się z niedowierzaniem, a może i puka w czoło. No cóż, nie lubimy wracać tą samą drogą, a trasa ta była najkrótsza. Dobrze się stało, że pojechaliśmy tamtędy, choć nawet trochę pobłądziliśmy odkrywając tym samym nowe możliwości wycieczkowe. Była okazja poobserwować, jak tam żyje się ludziom. Byłem nawet zdziwiony, że na takim terenie jest tyle domów. Niektóre niestety świeciły oczodołami pustych okien, inne stały biedne z ofertą sprzedaży, a jeszcze inne zupełnie zrujnowane, z zawalonymi dachami wrastające w ziemię. Nie trzeba pokazywać wyludnionych podlaskich wsi. U nas to też jest. Ale ludzi też widzieliśmy. Krzątali się z mozołem przy ostatnich pracach w ogródkach, zwozili drewno na opał na zimę.
            I my z mozołem pięliśmy się do góry oczekując, kiedy wreszcie pojawi się szosa na Przełęcz Walimską. To wtedy będzie najgorsze 150 metrów. Po lewej stronie widzieliśmy na zboczu ładnie utrzymany kościółek. Zapewne filialny. Już od jakiegoś czasu widać było wieżę widokową na Wielkiej Sowie, ale to ciągle jeszcze daleko. Znaczący podjazd, gdy koniecznym było stawanie na pedałach nawet przy najmniejszym przełożeniu, dawał nadzieję, że to już koniec. Jednak nie. Droga prowadzi na prawo i kieruje nas ostro w dół. Za niedługo dojeżdżamy do właściwej drogi, którą powinniśmy pojechać. Ta, którą przebyliśmy pozostanie w pamięci jako bardziej „ambitna”. Wspinamy się dalej ciesząc oczy barwami jesieni.
            Dojechaliśmy wreszcie do oczekiwanej szosy. Chwilę postaliśmy, aby odetchnąć po morderczej wspinaczce i nasycić oczy pięknem wyraźnie w oddali widocznej Wielkiej Sowy. Dla mnie to prawdopodobnie ostatnie spojrzenie w tym roku. Kolega ponagla, żeby już zjeżdżać, bo wiatr nam pourywa głowy.
          Znajome zakręty umykają z zawrotną szybkością. Już Rozciszów i za chwilę Pieszyce. Nie wjeżdżamy jednak do miasta. Kolega poprowadzi na skróty ulicą Sanatoryjną a potem przy basenie polami do Bielawy.
            Wiatr, mimo naszych oczekiwań nie zmienił kierunku. Swoją siłę pokazał dopiero na otwartym terenie. Nie powiem, że było łatwo. Zapierało dech w piersiach, a rowery spychało w wielkie kałuże. Ale czy zawsze ma być łatwo? Dojechaliśmy do stadionu „Bielawianki”. Jak szybko powstają nowe, piękne domy! Kiedy wjechaliśmy w zabudowania naszego miasta, wiatr jakby stracił na swojej sile. Rozstaliśmy się wyjeżdżając z Bankowej. Koniec przygody.         
                 Godzina 12.00. Z kościoła słychać głos dzwonów.
                 Anioł Pański ...

                                                                                                         Bolesław Stawicki