Źródło



            To już był ostatni wyjazd „grupy” rowerowej „WIRAŻ” w tym roku. Właściwie to nie była grupa, tylko członek grupy, ale ponieważ w klubowej kamizelce, stąd wyjazd jako grupa liczy się.

            Kiedy idzie się w pieszej pielgrzymce do Częstochowy, na każdym etapie jest tzw. „strefa ciszy”. Nie można wtedy rozmawiać, a myśli powinny być skierowane do Pana Boga. Wyjeżdżając dzisiaj spod kościoła o godzinie 10:05 taką strefę ciszy sobie zafundowałem. Co prawda, to i tak nie było do kogo gęby otworzyć przez całą drogę, ale i była ku temu okazja na pewne przemyślenia. Postanowiłem pojechać do źródła – oczywiście do Grodziszcza. Przy okazji miałem jeszcze po drodze do załatwienia pewną sprawę i dlatego zabierając plecak z dwoma 5-litrowymi baniakami, wziąłem jeszcze nóż.
            Pojechałem do źródła, bo ma ono znacząco symboliczny wymiar, jak każde źródło. Warto wracać do źródła, żeby sprawdzić, czy jest się na dobrej drodze. Napić się wody nie zatrutej jadem nienawiści, niezrozumienia, zdrady. Czystą, dobrą wodą, po przyjeździe do domu, można się podzielić z rodziną i znajomymi jak dobrym słowem.
            Do Ostroszowic postanowiłem pojechać krótszą drogą na skróty przez Myśliszów. Wiedziałem, że będzie ciężko, ale czy zawsze ma być lekko? Gdy jest łatwo – nie jest ciekawie. Gdy jest łatwo to tak, jakby ktoś wszystko za mnie zrobił, jakbym czekał „na gotowe”, jakbym nie chciał powalczyć z przeciwnościami losu, ze swoim zwątpieniem, z „marazmem i beznadzieją”, jakie czasami mnie otaczają.
            Zawsze kiedy skręcam na drogę do Myśliszowa i pomyślę, co mnie za chwilę czeka, robią mi się „miękkie nogi”. To długi i uciążliwy podjazd. Wiem, że trzeba będzie stawać na pedały, bo inaczej się nie podjedzie. Nie wolno najechać na piasek, bo zabuksują koła. To wzniesienie znalazło nawet kiedyś uznanie organizatorów wyścigów kolarskich i rozegrano tu jednoetapowy, ogólnopolski wyścig kolarski dla kobiet. Kiedy mozolnie pokonywałem kolejne metry wzniesienia, myślałem o ludziach, którzy tu mieszkają. Nie jest im lekko. Ciężko było kiedyś koniom, które tu pracowały w gospodarstwach. A jednak wioska żyje. Budowane są nowe domy. Chcą tu mieszkać ludzie.
            Zatrzymałem się już prawie na końcu pokonywanego z trudem wzniesienia. Piękny widok na Bielawę przez pryzmat naszego Jubileuszowego Krzyża postawionego na Wzgórzu Pojednania. Prześwietlone słońcem ramiona Krzyża z tej perspektywy obejmują całą Bielawę, a sam Krzyż mocno wrośnięty w naszą ziemię ciągle przypomina nam o naszych chrześcijańskich korzeniach.
            Dalej droga „idzie” przez las. Dopiero od niedawna jest wyasfaltowana. Słychać wiatr w wierzchołkach drzew. Lekki zjazd i za chwilę piękny widok po prawej stronie na nasze góry. Teraz dopiero odczuwa się silny wiatr, który wieje od gór.
            Dalej przejazd zadziwiająco wąską drogą wśród gospodarstw Ostroszowic. Nie ma szans, aby wyminęły się dwa nawet osobowe samochody. Jakoś jednak trzeba sobie radzić.
            Ostroszowice. Po lewej stronie cmentarz parafialny. Memento mori. Pamiętam. Pamiętam również, jak wiele lat temu na tym cmentarzu żegnaliśmy dobrego człowieka – Mietka Borgulę. To on z Mirkiem Ślipskim i Zbyszkiem Sasikiem mnie, szukającego w 1975 roku swojego miejsca na ziemi, podobnie jak w 1945 ludzie z książki „Bielawianie” Krzysztofa Pludro, w jakiś sposób zaopiekował się mną w zakładzie pracy, dając jednoznacznie odczuć, że w nim mam bliską, oddaną osobę.
            Po prawej stronie okazała kaplica cmentarna i kościół. Poprzedni proboszcz tej parafii, zapalony hodowca gołębi – ks. Mazur, poświęcał co roku wiele godzin posługując w konfesjonale w naszym kościele w czasie rekolekcji. Pasją do gołębi zaraził wikarego, ks. Michała, swojego następcę. Zjazd meandrami drogi i już niedaleko źródło. Jadę po zamarzniętych kałużach w wyjeżdżonej kołami drodze. Woda leci, kolejki nie ma. Można brać do woli nic nie płacąc.
            A po co nóż?
            Bezmyślny człowiek przeciągnął po drugiej stronie rowu miedzy krzakami stylonowy sznur, przywiązując go na supeł do młodych olch. Mocny sznurek, podczas gdy drzewa rosły, wbijał się w ich żywy organizm. Odciąłem te sznurki, uwalniając drzewa od krępującego uścisku.
            Powrót – lekko pod górkę przez jakiś czas z dziesięciolitrowym bagażem wody na plecach, nie jest przykrym. Wszak to dobry, pielgrzymkowy plecak. Równo rozłożone obciążenie jednocześnie zabezpiecza przed zepchnięciem na pobocze przez mocno już wiejący, boczny wiatr. W Józefówku po prawej stronie na lekkim podwyższeniu budowane są bardzo zgrabne, jednorodzinne domki. Jest ich pięć. Ładna okolica, blisko do miasta, z którego, być może, chcą uciec właściciele tych domów. Może podobnie jak ja, mieli już dość uciążliwych sąsiadów, z którymi za pieruna nie da się porozumieć. To cieszy, że ktoś buduje. Ale też martwi, że są ludzie, którzy rujnują. Tylko zjechać z górki i widać mój zniszczony zakład – Wykończalnię „Bieltexu” na Ostroszowickiej, zakład, z którym związałem się za swoich młodych lat z myślą o doczekaniu w jego murach zasłużonej emerytury. Jednak prężny zakład, w którym pracowało sześćset osób, niejednokrotnie całe rodziny i pokolenia – zrujnowano.
            To już jednak inna „bajka”.
                                                                                         Bolesław Stawicki