Święty Damian


DZIECIŃSTWO

Józef De Veuster, ten, który później otrzyma w zakonie imię Damiana, urodził się 3 stycznia 1840 roku w Tremelo w Belgii, w wielodzietnej rodzinie dość zamożnych flamandzkich rolników jako siódme z kolei dziecko. Na początku ojciec, wraz z wujem i jednym z jego braci, zajmowali się handlem pijawkami. W tamtej epoce służyły one często podejmowanej terapii. W końcu zajęli się handlem ziarnem. 
Rodzina żyła według starej chrześcijańskiej tradycji. Otwarta na miłosierdzie, praktykująca tak, jak było to w tamtej epoce jeszcze stosowane: w niedzielę nie zadowalano się Mszą św., lecz uczestniczono także w nieszporach i oczywiście szanowano niedzielny spoczynek. 

Co wieczór rodzina gromadziła się na modlitwie, odmawiając różaniec i często - kiedy zajęcia na to pozwalały - czytając wspólnie o życiu świętych. Rodzina państwa De Veuster żyła ze stałą świadomością Bożego spojrzenia spoczywającego na człowieku. Wszyscy jej członkowie byli przekonani, że głównym celem życia człowieka jest zbawienie duszy. Dzięki temu praktykowano religię - która była jeszcze nieco naznaczona jansenizmem - zupełnie świadomie, uciekając się do sakramentów tak często, jak to możliwe. Poza kultem Zbawiciela, szczególną czcią rodzina darzyła Dziewicę Maryję i św. Józefa. 
Dzieciństwo, które upłynęło w atmosferze głęboko chrześcijańskiej, a praktyki religijne stanowiły drugą naturę, naznaczyło młodego Józefa na całe życie. Nic też dziwnego w tym, że w tej rodzinie wiele było powołań.
Starsza siostra wstąpiła do Urszulanek w Tildonk, w odległości kilku kilometrów od domu. Druga siostra płonęła chęcią podążenia za nią, lecz rodzice stanowczo się temu sprzeciwili. Po kilku latach trzecia córka dołączyła do najstarszej. Z chłopcami było tak samo. August, najstarszy brat Józefa wstąpił do Ojców Najświętszych Serc Jezusa i Maryi w Louvain. Za nim podążył potem Józef.

GŁOS BOŻY

Józef, który ukończył naukę w wiejskiej szkole podstawowej, został przez rodziców wysłany do Braine-le-Comte, do Walonii, żeby się uczyć francuskiego. Ale i on odczuł głos Boga wzywający go do Jego służby. W tej epoce pensjonariusze szkoły spędzali święta nie w rodzinach, lecz z kolegami. Z okazji Bożego Narodzenia 1858 roku pisze więc do swych rodziców o Bożym wezwaniu, na które pragnąłby odpowiedzieć, lecz nie chce tego uczynić bez ich zgody. 
Józef ma wówczas 18 lat.
Cios był ciężki, zwłaszcza dla jego ojca, który miał nadzieję znaleźć w Józefie następcę. Wobec przedstawionych mu przez syna argumentów i jego wielkiego zdeterminowania przyjął to po chrześcijańsku. Widział w oświadczeniu chłopca wolę Bożą wobec swego syna.

ZAKONNIK NAJŚWIĘTSZYCH SERC JEZUSA I MARYI

Z początkiem 1859 roku pan De Veuster zabrał ze sobą Józefa w odwiedziny do Louvain, do Augusta. Mając do zrobienia zakupy w mieście zostawił braci razem. Kiedy wrócił po młodszego syna, Józef wyjawił mu, że postanowił już więcej nie wracać do domu. Ojciec, który przeczuwał taki rezultat ich wizyty w Louvain, wyraził zgodę. Józef w wieku 18 lat został w Zgromadzeniu.
Przerwawszy naukę w gimnazjum, nie mógł marzyć zbyt wcześnie o kapłaństwie, nie mając dostatecznego wykształcenia. Miał więc zostać bratem zakonnym w klasztorze w Louvain. Ta perspektywa go nie zachwycała, lecz i to przyjął jako wolę Bożą. 
2 lutego 1859 roku młody postulant otrzymał habit i imię brata Damiana, po czym rozpoczął nowicjat. Dwaj bracia znaleźli się więc w tym samym klasztorze.
Brat Damian okazał się jednak bardzo uzdolniony. Nawet swego rodzonego brata zaskakiwał łatwością, z jaką uczył się łaciny. Opanował ją do tego stopnia, że jego brat nie potrafił powstrzymać się od powiedzenia o swym spostrzeżeniu przełożonym. Wtedy zdecydowano się umożliwić mu święcenia kapłańskie. 

MISJONARSKIE MARZENIA

Od swego powstania Zgromadzenie wysyłało misjonarzy za morza, na wyspy Pacyfiku. Ogarnięty gorliwością misjonarską brat Damian miał również nadzieję znaleźć się w Oceanii. Wszystkim rzucało się w oczy jego ogromne nabożeństwo do św. Franciszka Ksawerego, o którego wstawiennictwo zabiegał, pragnąc zrealizowania swoich marzeń. 

DECYZJA

7 października 1860 roku brat Damian złożył śluby wieczyste w Paryżu, w Kościele Matki Bożej Pokoju, po czym wrócił do Louvain, aby kontynuować studia filozoficzne i teologiczne. Jego brat, który otrzymał imię zakonne Pamfil, miał właśnie wyjechać na misje na Hawaje. Jednak choroba spowodowała, że myślano już o odłożeniu wyjazdu. Chociaż Damian nie ukończył jeszcze studiów, zaczął nalegać, aby mu pozwolono jechać w miejsce brata. Ojciec Generał przyjął jego propozycję. Płonący zapałem misjonarskim Damian pożegnał rodziców, wiedział bowiem, że już ich więcej nie ujrzy na ziemi. 9 listopada 1863 roku z małą grupą misjonarzy wsiadł na pokład w Bremerhaven. Do Honolulu dopłynęli 19 marca 1864 roku. W osiem dni po przybyciu, wikariusz apostolski udzielił Damianowi święceń subdiakonatu. W trzy tygodnie potem - diakonatu, a w miesiąc później 21 maja wyświęcił go na kapłana. 
Odtąd brat Damian był więc ojcem - kapłanem i misjonarzem.

APOSTOŁ TRĘDOWATYCH

Dla ojca Damiana bycie misjonarzem oznaczało przede wszystkim niesienie Ewangelii tym istotom, które nie znały jeszcze Boskiego Zbawiciela, aby mogły osiągnąć zbawienie wieczne. Zaraz po święceniach został wysłany na wyspę Hawaje, gdzie przełożeni powierzyli mu najpierw tereny na południu wyspy, a później na północy. Pozostał tu przez dziewięć lat. W tym czasie wybudował skromnymi środkami liczne kapliczki. 
Pewnego dnia w 1873 roku wikariusz apostolski poprosił o ochotników, którzy odwiedzaliby co jakiś czas trędowatych na wyspie Molokai, w odległości 100 km od Hawajów. Ze zwykłą wspaniałomyślnością zgłosił się - ojciec Damian. Jego kandydatura została przyjęta. 
To miłość bliźniego, a zwłaszcza miłość do najbiedniejszych pośród braci, popchnęła naszego misjonarza do "poświęcenia się biednym trędowatym", jak sam napisał do Prowincjała. Wyjechał od razu, aby pozostać z tymi, nad którymi opieka została mu wtedy powierzona i którym się oddał bez granic. Wkrótce napisał list do rodziców, w którym wyraził swą radość, że może wreszcie "służyć Panu w jego biednych, chorych dzieciach, odrzuconych przez innych ludzi". 
Na widok istot ludzkich, fizycznie tak upadłych, że wyłączono je ze społeczności (a niektórzy byli tak zniekształceni, że strach było na nich patrzeć) serce ojca Damiana topniało. Widział w każdym brata, dziecko Boże, które jak on otrzymało nieśmiertelną duszę, odkupioną drogocenną Krwią Zbawiciela i której trzeba było pomóc w zbawieniu wiecznym. 
Na początku swej misji zamierzał się poświęcić jedynie zbawieniu dusz. Potem, za przykładem swego Boskiego Ideału, nabrał przekonania, że powinien także uczynić wszystko, aby przynieść ulgę ciałom tych biednych chorych, podobnie jak czynił Jezus, kiedy żył na ziemi. Podjął więc starania, żeby jego podopieczni mogli się ubrać i mieszkać bardziej przyzwoicie. Leczył ich jak umiał, posiadając zaledwie kilka podstawowych leków. 
Jego miłość ujawniała się we wszystkich dziedzinach: opiekował się sierotami, otworzył sklep, w którym produkty wydawane były... za darmo, któż bowiem pośród tych nędzarzy mógłby zapłacić? Trzeba było doprowadzić wodę pitną - to luksus, którego jeszcze nie znano na wyspie. Trzeba było zrobić jeszcze wiele innych rzeczy, które ulżyłyby w życiu tym wyłączonym ze społeczności żyjących. 
Całe to dobro, jakie ten ojciec misjonarz im przynosił, dowodziło trędowatym, że nauczanie tego ojca było prawdziwe, że naprawdę istnieje ten Bóg, który ich kocha, pomimo ich
przerażającej nędzy. Ojciec Damian ukochał tak bardzo owieczki, jakie Pan powierzył mu za pośrednictwem przełożonych, że stale z nimi przebywał, dzieląc ich życie, a nawet posiłki. Zdawał się wręcz zapominać, że trąd to choroba zaraźliwa, która choć czasem rozwijała się powoli, to jednak w tamtej epoce była jeszcze nieuleczalna. 
Początkowo miał przebywać na Molokai tylko jakiś czas. Potem zaś miał go zastąpić jakiś "zmiennik" - jeden ze współbraci. Jednak... nie było tłoku wśród zwolenników życia pośród trędowatych! Bardzo szybko ojciec Damian pojął, że zostanie na swej wyspie trędowatych na zawsze. Przyjął to i ofiarował Bogu bez reszty swe życie. 
Długie chwile każdego dnia spędzał na modlitwie przed tabernakulum, czerpiąc z niego siły do kształtowania siebie na wzór Chrystusa, za którym wkrótce miał podążyć na Kalwarię. 

STRASZLIWY WYROK

Rzeczywiście w roku 1884, czyli w jedenaście lat po swym przybyciu na Molokai, ojciec Damian uświadomił sobie, że zaraził się straszną chorobą od swych przyjaciół. Miał 44 lata. Zauważył pewne, znane sobie dobrze, oznaki choroby. Przecież tak wiele razy widywał je u swoich "parafian"! Kiedy objawy zaczęły się nasilać, specjalista potwierdził przerażające podejrzenie: ojciec Damian jest zarażony trądem. 
Misjonarz, doświadczony w obcowaniu z nieuleczalną chorobą, wiedział, co to oznacza: stopniowe staczanie się, wyłączenie ze społeczności ludzi, szybka śmierć.
Powiedzenie, że straszliwa nowina nim nie wstrząsnęła, byłoby kłamstwem. Wystarczy wspomnieć naszego Boskiego Zbawiciela w Getsemani, który błagał: "Ojcze, jeśli to możliwe, oddal ode Mnie ten kielich..."! Ojciec Damian także doznał głębokiego wstrząsu, jakim każdy z nas zareagowałby w takiej sytuacji.
Rzeczywiście szybko został wyłączony ze społeczności ludzi. Najpierw Prowincjał potwierdził, że z powodu zarażenia nie wolno mu już nigdy opuścić wyspy. Przebywający z nim współbrat - odszedł. Tak. Trędowaci są naprawdę wyrzuconymi przez ludzkość śmieciami! Ojciec Damian miał więc zostać całkowicie sam. 
A jednak...
Nie wiedząc o tym, ojciec Damian był znany bardziej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Stało się tak dlatego, że nie było w tamtej epoce zbyt wielu chętnych do życia pośród trędowatych. Cała prasa pisała więc o nim. O jego chorobie dowiedział się szybko cały świat. Zaczęły napływać nie tylko dary, ale i chętni do udzielenia mu pomocy. 
Solidarność - okazana nawet przez protestantów, podziwiających jego odwagę - pocieszała go, umacniała, dodawała sił do wspięcia się na sam szczyt krzyżowej drogi. Jego życie duchowe nabrało intensywności, a wraz z nim przyszła ufność w nieskończone miłosierdzie Zbawiciela. Widział w swym trądzie "czynnik, jakim Opatrzność posługuje się, aby go oderwać od wszelkich ziemskich przywiązań..."

KALWARIA: TRĘDOWATY WŚRÓD TRĘDOWATYCH

Ojciec Damian widział rozwój choroby u tak wielkiej liczby swych owieczek, że mógł śledzić, nie myląc się, rozwój własnej choroby. Widział więc nadejście śmierci i pogodnie, bez złudzeń, stawił jej czoła. W poniedziałek 15 kwietnia, w Wielkim Tygodniu roku 1889 wypowiedział ostatnie słowa: "Jak słodko jest umierać będąc dzieckiem Najświętszych Serc". Potem odszedł połączyć się na Kalwarii z Tym, za którym dotąd szedł wiernie. Miał 49 lat. Nikt nie miał wątpliwości, że u kresu tej drogi usłyszał słowa: "Pójdź, sługo dobry i wierny, przyjmij koronę tobie przygotowaną. Wejdź do radości twojego Pana."

Ojciec Święty Jan Paweł II wyniósł go do chwały ołtarzy, podczas wizyty w Belgii, w ojczyźnie dzielnego i ofiarnego misjonarza 14 czerwca 1995 roku. 11 października 2009 roku został ogłoszony świętym przez Ojca Świętego Benedykta XVI.

Zgromadzenie Najświętszych Serc Jezusa i Maryi jest dziś obecne w ponad 40 krajach, na pięciu kontynentach. Liczy 1300 braci i ojców oraz około 1000 sióstr zakonnych.