Sobota 3.08.2013 rok.

             
 I tym razem przyszło nas na sobotnie spotkanie czterech, chętnych przeżyć wspólnie kilka godzin na rowerach. Koledzy: Janek, Lucjan, Jurek i ja jedziemy na Czechy. Jurek prowadzi, bo zna trasę. Mamy dojechać do Broumova, od strony Głuszycy, a potem zobaczymy; czy jedziemy dalej do Pragi, czy wracamy do Bielawy.
            Zaczynamy drogą na Pieszyce i dalej mozolne wspinanie się na Przełęcz Jugowską. Równa droga, dobry asfalt – można swobodnie jechać, choć prędkość nie jest imponująca – zaledwie 14 km/godz. Już tuż za początkiem pokonywania wzniesienia spotkała nas przygoda. 
     Drogę zatarasowało wdzięczne stado bydła rogatego. Były krowy, byki i cielaczki. Stado zachowywało się dość niespokojnie, jakby uciekło komuś z zagrody i prawdopodobnie tak było. Szło do góry, a więc było nam po drodze, choć szybkość nie bardzo nam odpowiadała. Nie bez obawy, ze względu na byki, minęliśmy stado. Widziałem, jak na drodze zatrzymywały się auta. Co by było, gdyby tak z zakrętu wyskoczył rowerzysta z dużą prędkością? Nie przejechałem jeszcze nigdy krowy, ale jak się okazuje, trzeba mieć się na baczności.
            Bez większych problemów i prawie jeszcze nie zmęczeni dojechaliśmy na przełęcz. Należy się chwila odpoczynku i wspólne zdjęcie. Ze zjazdem było gorzej. To paradoks, ale zjeżdżaliśmy wolniej, mając na uwadze nasze wyścigowe rowery, niż wjeżdżaliśmy. Wszak prędkość 13 km/godz. satysfakcjonującą być nie może. Fatalna nawierzchnia.

            Po zjechaniu z przełęczy skręciliśmy na lewo, na Ludwikowice Śląskie. Nigdy jeszcze tutaj nie byłem. Uwagę naszą zwracają dwa znaczące obiekty: monumentalny, ciągle czynny,  most kolejowy i ruiny dużego zakładu przemysłu bawełnianego. Taki most wzbudza niemałe emocje - zakład przygnębienie. Nie można nie wspomnieć naszych świetnych zakładów: „Bielbawu” i „Bieltexu”, które podzieliły los tego z Ludwikowic.

            Z Ludwikowic kolega Jurek pewnie prowadzi szosą na Głuszycę. Jest trochę z górki. Po dobrym asfalcie dobrze się jedzie. Trwają żniwa na tamtym terenie. Jest okropnie gorąco i sucho. Na niebie żadnej chmurki. Dwa bociany „brodzące” po ściernisku raczej czekają na polne myszy, a nie na żaby. Po lewej stronie widoczna jakaś odkrywkowa kopalnia kruszywa.
W jadącej przed nami w kolarskim stroju na „góralu” osobie rozpoznajemy młodą kobietę. Jedzie swoim tempem. Ładnie mówimy „dzień dobry”, za co jesteśmy nagrodzeni miłym uśmiechem. Dzielna kobieta. Jechać w taki skwar! Na liczniku dopiero 30 kilometrów, a więc 1/3 z planowanej trasy. Oj, będzie ciężko.
            Nie dojeżdżamy do centrum Głuszycy. Koledzy zatrzymali się na rozjeździe przy lekkim zakręcie. Jest kiosk, a więc można kupić coś do picia i odpocząć przed czeską granicą.  „Miejscowi” są sympatyczni. Dziwią się nam, że chce nam się jechać. Czy nie lepiej wypić zimno piwo i powspominać ekscesy z ostatniej nocy? To też życie.
            Nadjechała nasza znajoma Pani z trasy i zatrzymała się, zapewne, aby podobnie jak my, chwilę odetchnąć. Zapraszaliśmy w dalszą drogę z nami, ale z uśmiechem odmówiła. Jak się okazało miała ambitniejsze plany i do przejechania na dzisiaj 110 kilometrów. Trochę zrobiło mi się głupio, bo my mieliśmy przejechać tylko 90. Miło było pogadać z kimś z „branży”. Nasza już znajoma, na nieśmiałą prośbę z naszej strony, nie odmówiła nam wspólnego zdjęcia. Zapraszaliśmy sympatyczną koleżankę Alicję na pielgrzymkę z nami na Jasną Górę. I tym razem z uśmiechem dała nam nadzieję, że być może jeszcze się spotkamy. Rozstaliśmy się z kolarskimi życzeniami. Koleżance Alicji życzymy, aby nigdy na trasach rowerowych wędrówek, jak to mawia kolega Jurek, „nie odcięło Jej prądu”.
            Wjechaliśmy w szutrową, wąską drogę pnąc się do góry. Gdzieś tam dalej podobno jest granica. Jechać się jednak nie da, trzeba prowadzić rowery. Ostatni dom z tabliczką – „Graniczna”. Zapewne dotyczy to ulicy. Po 20. minutach dochodzimy do granicy. Kiedyś było to przejście dla tak zwanego małego ruchu granicznego, czyli przejście turystyczne. Teraz granica, to wysypana czymś białym cienka kreska na ziemi. Odpoczywamy już po czeskiej stronie.
            W przeciwieństwie do drogi wjazdowej, wsiadamy na rowery i jedziemy wąską, ale przyzwoitą drogą asfaltową. Kolega Lucjan zaraz na początku zrobił nam egzamin z kultury na drodze w czeskich warunkach. Mieliśmy po czesku pozdrawiać się. Zjechał szybciej na dół i wracając pod górę pozdrawiał nas gestem ręki mówiąc jednocześnie „ahoj”. Odpowiedzieliśmy uprzejmie „ahoj”, czym zdaliśmy egzamin z kultury na drodze po czesku. Potem pierwszej napotkanej, starszej pani powiedziałem „ahoj” i nawet się do mnie uśmiechnęła. Widząc mnie na czeskim rowerze („Author”), zapewne wzięła mnie za Czecha.
            Po wyjeździe z lasu ukazał się nam piękny widok doliny.

            Jest takie powiedzenie; „- Cudze chwalicie, swego nie znacie”. Tak też jest i z Czechami. Zawsze się mówiło, że oni mają lepsze niż u nas drogi i tańsze piwo. „Swego czasu” do Czechosłowacji jeździło się, nawet rowerem, po piwo, inne alkohole, keczup, mięso, czekolady ... Cieszyli się i Czesi i my. Na granicy celnicy mieli pełne ręce roboty ze sprawdzaniem bagażników i plecaków. Teraz to już przeszłość. Odniosłem jednak wrażenie, że u nich „przestrzeń” jest jakby bardziej wykorzystana, zadbana. Przykładem tego są zadbane obejścia w wioskach i w pełni wykorzystane pola. Zaraz ukazał się nam po lewej stronie ciekawy teren wypoczynkowy. Po wypalonej słońcem trawie baraszkowali nawet jacyś ludzie. Wrażenie w pierwszej wiosce zrobił na mnie dobrze utrzymany i co najważniejsze - pełny żywopłot. Jakoś jestem „uczulony na żywopłoty” zapewne z racji tego, że przez lata społecznie strzygłem żywopłot przed naszym blokiem. Ten bardzo mi „podpasował”.
            Dojechaliśmy do Broumova i usiedliśmy dla odpoczynku na rynku. Ładnie prezentowały się odnowione, stare kamieniczki. Bardzo mały ruch, pozamykane sklepy, lody tylko za korony. Posiedzieliśmy w cieniu i udaliśmy się do klasztoru, którego część jest przeznaczona na muzeum. Nie mieliśmy czasu na zwiedzanie. Ochłodziliśmy się w bieżącej wodzie na dziedzińcu i porobiliśmy pamiątkowe zdjęcia.
            Trzeba było decydować, którędy wracać. Dłuższa droga prowadziła przez Mezimesti i była bez gór. Jednak wybraliśmy najkrótszą; przez Otovice, Tłumaczów, Nową Rudę i Przełęcz Woliborską. Ostatni odpoczynek po czeskiej stronie mieliśmy właśnie w Otovicach, co jest udokumentowane na zdjęciu.
            Jakoś tak jest, że wyjeżdżając z Czech nogi są już bardzo zmęczone i nie chcą „kręcić”. Swoją drogą to już w nogach mieliśmy ponad 60 kilometrów. A może to skutek działania browaru w Broumovie koło którego przejeżdżaliśmy?
            Dziwnie jest na granicy. Po prostu jej nie ma. Mam już tylko w pamięci te szlabany, kolejki i strach: sprawdzą czy nie sprawdzą? A jak sprawdzą, to zobaczą, czy nie zobaczą? A jak zobaczą, to zabiorą czy nie zabiorą?
            Jesteśmy znów w Polsce. Właściwie można powiedzieć, że wróciliśmy z zagranicy. Bardzo nagrzany asfalt bije gorącem od dołu. Od góry leje się słoneczny żar. Jeszcze gorzej jest, gdy zatrzymuję się, żeby pstryknąć zdjęcie. Już, niestety, jedziemy cały czas pod górę. Minęliśmy Nową Rudę kierując się na Ząbkowice. Przez zdjęcie kopalnianej hałdy zostałem  w tyle, co było przyczyną, że trochę pobłądziłem. Koledzy odjechali. Zapewne będą czekać przy wjeździe na przełęcz w Woliborzu. Jechałem samotnie wylewając obficie pot, co raczej mi się nie zdarza. Bidon już pusty. Zaschnięte gardło. Wody! Zatrzymałem się przy strumieniu z czystą wodą i ochłodziłem. Można jechać dalej.
            Koledzy czekali. Dalej znów jechaliśmy razem. Ostatni zjazd. Dobra prędkość, nawet 55 km/godz. daje ochłodę. Już Jodłownik i za chwilę Bielawa.
            Radość z wycieczki i podziękowania. W sumie przejechaliśmy 93 kilometry.
            Mam nadzieję, że jeszcze gdzieś pojedziemy.


                                                                                           Bolesław Stawicki

ZOBACZ ZDJĘCIA