Zaczynamy
drogą na Pieszyce i dalej mozolne wspinanie się na Przełęcz Jugowską. Równa
droga, dobry asfalt – można swobodnie jechać, choć prędkość nie jest imponująca
– zaledwie 14 km/godz. Już tuż za początkiem pokonywania wzniesienia spotkała
nas przygoda.
Drogę zatarasowało wdzięczne stado bydła rogatego. Były krowy,
byki i cielaczki. Stado zachowywało się dość niespokojnie, jakby uciekło komuś
z zagrody i prawdopodobnie tak było. Szło do góry, a więc było nam po drodze,
choć szybkość nie bardzo nam odpowiadała. Nie bez obawy, ze względu na byki,
minęliśmy stado. Widziałem, jak na drodze zatrzymywały się auta. Co by było,
gdyby tak z zakrętu wyskoczył rowerzysta z dużą prędkością? Nie przejechałem
jeszcze nigdy krowy, ale jak się okazuje, trzeba mieć się na baczności.
Bez
większych problemów i prawie jeszcze nie zmęczeni dojechaliśmy na przełęcz.
Należy się chwila odpoczynku i wspólne zdjęcie. Ze zjazdem było gorzej. To
paradoks, ale zjeżdżaliśmy wolniej, mając na uwadze nasze wyścigowe rowery, niż
wjeżdżaliśmy. Wszak prędkość 13 km/godz. satysfakcjonującą być nie może.
Fatalna nawierzchnia.
Po
zjechaniu z przełęczy skręciliśmy na lewo, na Ludwikowice Śląskie. Nigdy
jeszcze tutaj nie byłem. Uwagę naszą zwracają dwa znaczące obiekty: monumentalny,
ciągle czynny, most kolejowy i ruiny
dużego zakładu przemysłu bawełnianego. Taki most wzbudza niemałe emocje -
zakład przygnębienie. Nie można nie wspomnieć naszych świetnych zakładów:
„Bielbawu” i „Bieltexu”, które podzieliły los tego z Ludwikowic.
Z
Ludwikowic kolega Jurek pewnie prowadzi szosą na Głuszycę. Jest trochę z górki.
Po dobrym asfalcie dobrze się jedzie. Trwają żniwa na tamtym terenie. Jest
okropnie gorąco i sucho. Na niebie żadnej chmurki. Dwa bociany „brodzące” po
ściernisku raczej czekają na polne myszy, a nie na żaby. Po lewej stronie
widoczna jakaś odkrywkowa kopalnia kruszywa.
W jadącej przed nami w kolarskim
stroju na „góralu” osobie rozpoznajemy młodą kobietę. Jedzie swoim tempem.
Ładnie mówimy „dzień dobry”, za co jesteśmy nagrodzeni miłym uśmiechem. Dzielna
kobieta. Jechać w taki skwar! Na liczniku dopiero 30 kilometrów, a więc 1/3 z
planowanej trasy. Oj, będzie ciężko.
Nie
dojeżdżamy do centrum Głuszycy. Koledzy zatrzymali się na rozjeździe przy
lekkim zakręcie. Jest kiosk, a więc można kupić coś do picia i odpocząć przed
czeską granicą. „Miejscowi” są
sympatyczni. Dziwią się nam, że chce nam się jechać. Czy nie lepiej wypić zimno
piwo i powspominać ekscesy z ostatniej nocy? To też życie.
Nadjechała
nasza znajoma Pani z trasy i zatrzymała się, zapewne, aby podobnie jak my,
chwilę odetchnąć. Zapraszaliśmy w dalszą drogę z nami, ale z uśmiechem
odmówiła. Jak się okazało miała ambitniejsze plany i do przejechania na dzisiaj
110 kilometrów. Trochę zrobiło mi się głupio, bo my mieliśmy przejechać tylko
90. Miło było pogadać z kimś z „branży”. Nasza już znajoma, na nieśmiałą prośbę
z naszej strony, nie odmówiła nam wspólnego zdjęcia. Zapraszaliśmy sympatyczną
koleżankę Alicję na pielgrzymkę z nami na Jasną Górę. I tym razem z uśmiechem
dała nam nadzieję, że być może jeszcze się spotkamy. Rozstaliśmy się z
kolarskimi życzeniami. Koleżance Alicji życzymy, aby nigdy na trasach rowerowych
wędrówek, jak to mawia kolega Jurek, „nie odcięło Jej prądu”.
Wjechaliśmy
w szutrową, wąską drogę pnąc się do góry. Gdzieś tam dalej podobno jest
granica. Jechać się jednak nie da, trzeba prowadzić rowery. Ostatni dom z
tabliczką – „Graniczna”. Zapewne dotyczy to ulicy. Po 20. minutach dochodzimy
do granicy. Kiedyś było to przejście dla tak zwanego małego ruchu granicznego,
czyli przejście turystyczne. Teraz granica, to wysypana czymś białym cienka
kreska na ziemi. Odpoczywamy już po czeskiej stronie.
W
przeciwieństwie do drogi wjazdowej, wsiadamy na rowery i jedziemy wąską, ale
przyzwoitą drogą asfaltową. Kolega Lucjan zaraz na początku zrobił nam egzamin
z kultury na drodze w czeskich warunkach. Mieliśmy po czesku pozdrawiać się.
Zjechał szybciej na dół i wracając pod górę pozdrawiał nas gestem ręki mówiąc
jednocześnie „ahoj”. Odpowiedzieliśmy uprzejmie „ahoj”, czym zdaliśmy egzamin z
kultury na drodze po czesku. Potem pierwszej napotkanej, starszej pani
powiedziałem „ahoj” i nawet się do mnie uśmiechnęła. Widząc mnie na czeskim
rowerze („Author”), zapewne wzięła mnie za Czecha.
Po
wyjeździe z lasu ukazał się nam piękny widok doliny.
Jest
takie powiedzenie; „- Cudze chwalicie, swego nie znacie”. Tak też jest i z
Czechami. Zawsze się mówiło, że oni mają lepsze niż u nas drogi i tańsze piwo. „Swego
czasu” do Czechosłowacji jeździło się, nawet rowerem, po piwo, inne alkohole,
keczup, mięso, czekolady ... Cieszyli się i Czesi i my. Na granicy celnicy
mieli pełne ręce roboty ze sprawdzaniem bagażników i plecaków. Teraz to już
przeszłość. Odniosłem jednak wrażenie, że u nich „przestrzeń” jest jakby
bardziej wykorzystana, zadbana. Przykładem tego są zadbane obejścia w wioskach
i w pełni wykorzystane pola. Zaraz ukazał się nam po lewej stronie ciekawy
teren wypoczynkowy. Po wypalonej słońcem trawie baraszkowali nawet jacyś
ludzie. Wrażenie w pierwszej wiosce zrobił na mnie dobrze utrzymany i co
najważniejsze - pełny żywopłot. Jakoś jestem „uczulony na żywopłoty” zapewne z
racji tego, że przez lata społecznie strzygłem żywopłot przed naszym blokiem. Ten
bardzo mi „podpasował”.
Dojechaliśmy
do Broumova i usiedliśmy dla odpoczynku na rynku. Ładnie prezentowały się
odnowione, stare kamieniczki. Bardzo mały ruch, pozamykane sklepy, lody tylko
za korony. Posiedzieliśmy w cieniu i udaliśmy się do klasztoru, którego część
jest przeznaczona na muzeum. Nie mieliśmy czasu na zwiedzanie. Ochłodziliśmy
się w bieżącej wodzie na dziedzińcu i porobiliśmy pamiątkowe zdjęcia.
Trzeba
było decydować, którędy wracać. Dłuższa droga prowadziła przez Mezimesti i była
bez gór. Jednak wybraliśmy najkrótszą; przez Otovice, Tłumaczów, Nową Rudę i
Przełęcz Woliborską. Ostatni odpoczynek po czeskiej stronie mieliśmy właśnie w
Otovicach, co jest udokumentowane na zdjęciu.
Jakoś
tak jest, że wyjeżdżając z Czech nogi są już bardzo zmęczone i nie chcą
„kręcić”. Swoją drogą to już w nogach mieliśmy ponad 60 kilometrów. A może to
skutek działania browaru w Broumovie koło którego przejeżdżaliśmy?
Dziwnie
jest na granicy. Po prostu jej nie ma. Mam już tylko w pamięci te szlabany, kolejki i strach: sprawdzą czy nie sprawdzą? A jak sprawdzą, to zobaczą, czy
nie zobaczą? A jak zobaczą, to zabiorą czy nie zabiorą?
Jesteśmy
znów w Polsce. Właściwie można powiedzieć, że wróciliśmy z zagranicy. Bardzo nagrzany
asfalt bije gorącem od dołu. Od góry leje się słoneczny żar. Jeszcze gorzej
jest, gdy zatrzymuję się, żeby pstryknąć zdjęcie. Już, niestety, jedziemy cały
czas pod górę. Minęliśmy Nową Rudę kierując się na Ząbkowice. Przez zdjęcie
kopalnianej hałdy zostałem w tyle, co
było przyczyną, że trochę pobłądziłem. Koledzy odjechali. Zapewne będą czekać
przy wjeździe na przełęcz w Woliborzu. Jechałem samotnie wylewając obficie pot,
co raczej mi się nie zdarza. Bidon już pusty. Zaschnięte gardło. Wody! Zatrzymałem
się przy strumieniu z czystą wodą i ochłodziłem. Można jechać dalej.
Koledzy
czekali. Dalej znów jechaliśmy razem. Ostatni zjazd. Dobra prędkość, nawet 55
km/godz. daje ochłodę. Już Jodłownik i za chwilę Bielawa.
Radość
z wycieczki i podziękowania. W sumie przejechaliśmy 93 kilometry.
Mam
nadzieję, że jeszcze gdzieś pojedziemy.