Święty Grzegorz z Nazjanzu, wielki teolog IV wieku, upatruje główne źródło swojej wartości w matce, która go wychowywała.
Wyniki wychowania św. Nonny nie mniej były świetne od osiągniętych przez św. Emmelię, bo wszystkie troje jej dzieci, św. Grzegorz, brat jego św. Cezary i siostra św. Gorgonia, osiągnęły aureolę świętości w Kościele. Mamy tu typowy przykład tej jakby dziedzicznej świętości.
O matce swej tak mówi św. Grzegorz: "Z rodu bogobojnego, przewyższyła pobożnością swych przodków. Delikatna z powierzchowności - mężowi dorównała w mocy ducha. Oboje z racji prawego życia byli na ustach wszystkich. Prawda ją cechowała szczególniej, ale raczej gotowa była ukryć coś ze swej jawnej cnoty, niżby się miała ukrytą popisywać dla sławy. Bojaźń Boża bowiem kierowała nią, a to nauczyciel wielki".
Małżeństwo swoich rodziców poczytuje za wyjątkowo szczęśliwe: "Kto z rodziców był szczęśliwszy, tego powiedzieć nie można. Sądzę bowiem, że gdyby kto zechciał z krańców ziemi i ze wszystkich ludzi dobrać najlepszą parę, nie potrafiłby znaleźć dwojga ludzi, którzy by byli lepsi i bardziej dobrani. Tak bowiem w tej parze co jest najlepszego wśród mężczyzn i wśród kobiet się zeszło, że to małżeństwo nie mniej było związkiem cnoty, jak ciał. Przewyższali w cnocie wszystkich - ale sobie wzajemnie tylko dorównywać mogli".
Jednakże zdaje się, że św. Grzegorz w matce upatruje główne źródło cnoty tego stadła, bo mówi o niej, że "we wszystkim innym uznawała prawo przewodnictwa męża, ale w cnocie i pobożności nie wahała się stanąć jako nauczycielka i kierowniczka. Godna podziwu jej śmiałość, ale bardziej jeszcze zdumiewa tak chętna powolność męża".
Niezawodnie więc i wychowanie moralne dzieci w jej rękach spoczywało i stanowiło główny cel jej życia, bo, jak powiada Grzegorz, "od początku i z dziada pradziada była matka Bogu poświęcona, i jako najcenniejsze dziedzictwo jej pieczy przekazane uważała świątobliwość nie tylko w sobie, ale i we wszystkich z niej zrodzonych dzieciach; święty to był zaiste owoc, ze świętego pnia zrodzony".
"Oboje rodzice zresztą kochali bardzo dzieci i bardzo też kochali Chrystusa; a co najdziwniejsza, że bardziej jeszcze kochali Chrystusa, niż dzieci. Toteż jednej tylko rzeczy pragnęli doczekać się w nich: aby je Chrystus uznał za swoje i by Jego imię nosić mogły; a za błogosławieństwo w potomstwie uważali jedno cnotę i osiągnięcie lepszego żywota. Oboje ludzcy, miłosierni, wiele wyrywający molom, złodziejom i księciu tego świata, skarbili dzieciom swoim skarb największy chwały zaziemskiej, przenosząc je z doczesnego tymczasowego mieszkania do domu własnego i wiecznego".
Ten cel przyświecał Nonnie już przed poczęciem dziecka: z góry ofiarowała je Bogu, a od Grzegorza wiemy, jak bardzo na serio brała tę ofiarę. O swoim ofiarowaniu tak nam opowiada: "Matka, jak wiele innych matek, bardzo pragnąc męskiego doczekać się potomka, błagała Boga, by jej pragnienie zaspokoić raczył, i nie mogąc pohamować serdeczności w modlitwie, dar, o który prosi, zwraca sama dobrowolnie i ofiarowuje go Bogu: Ta prośba, tak już wdzięczności pełna, nie pozostała bez skutku i jako zakład spełnić się mających pragnień, oczom proszącej ukazał się cień jej marzenia: mój obraz ujrzała wyraźnie i imię usłyszała „Ja więc przez tę prośbę na świat przyszedłem; jeślim godny - to skutek modlitwy, dar obdarowanego Boga; jeślim zawiódł nadzieję - to owoc moich grzechów".
W innym poemacie opowiada nam Grzegorz, jak matka wcześnie wtajemniczyła go w świętą służbę, na którą został ofiarowany: "Tobie, Boże, oddała mnie matka, jeszcze kiedym był w jej żywocie, dnia onego, gdy pragnąc męskiego potomstwa, błogosławionej Anny naśladowała modlitwę: «Niech chłopca ja ujrzę u siebie, a Ty, Królu Chryste, zatrzymaj w służbie swojej kwitnący owoc mojego żywota».
Oddała Ci więc, najżywszą karmiąc się nadzieją, swoich dzieci cząstkę; ręce moje na świętych kładąc księgach i tuląc mnie do łona miłośnie, tak mi tłumaczyła modlitwę: «Już kiedyś najzacniejszy z zacnych syna od Boga otrzymanego na ołtarz ofiarny prowadził, by ten syn spłonął na chwałę świętą: był to Abraham, kapłan, a ofiara chwalebna Izaak. Ja natomiast ciebie, jak obiecałam, żywego Bogu ofiaruję, a ty spełnij matki nadzieje; z modlitwy cię poczęłam i o to się modlę, byś był doskonały. Ten skarb ja ci przekazuję, mój synu, na teraz i na potem...». Takie oto było pragnienie mojej matki. A ja, jeszcze dzieckiem będąc, starałem się je spełnić, i pobożność moja nowe stąd zdobyła moce. Pieczęć mnie strzegła Chrystusa, który oczywiście ze sługą swoim rozmawiał i czystość mi uczynił drogą, a ciało poddanym, i natchnął mnie gorącą miłością Bożej mądrości.
Kim został później - doktorem, biskupem, świętym – to wszystko zawdzięcza jedynie modlitwie matki. "Kapłanem Bogu miłym uczyniła mnie matki modlitwa", powiada. W ogóle modlitwę rodziców uważa za niezmiernie skuteczną i wprost kierującą całym życiem dzieci; modlitwą rodzice strzegą dzieci od nieszczęść, modlitwą jakby porozumiewają się z nimi na odległość i czuwają nad nimi przed Bogiem nieustannie. Znana jest przygoda św. Grzegorza z Nazjanzu, którą nam jego biograf opowiada, gdy podczas szalonej burzy, na okręcie dążąc do Aten, o mało nie utonął; śmierci się nie bał, ale jeszcze chrztu był nie otrzymał, więc groziła mu śmierć bez sakramentu, otwierającego wrota niebieskie: to za największe nieszczęście poczytują chrześcijanie. Nagle burza ustała i wbrew prawdopodobieństwu Grzegorz dopłynął szczęśliwie: matka z daleka przeczuła nieszczęście dziecku grożące i modlitwą swą otrzymała u Boga ratunek dla syna, którego wszak Jemu ofiarowała na własność. Sam znów Grzegorz, z okazji niespodziewanego zupełnie spotkania z bratem w Konstantynopolu, dokąd on sam lądem przybył z Aten, a brat morzem z Aleksandrii - mówi nam, że rodzice niezmiernie tego spotkania i wspólnego powrotu do domu dla obu synów pragnęli, i dodaje z prostotą: „Wiele takich przypadków trafia się na świecie, ale dla bogobojnych ludzi było rzeczą jasną, że nic innego, tylko modlitwa rodziców sprowadziła Bogu miłych dzieci w jedno miejsce".
O metodach wychowawczych tej rodziny mało mamy szczegółów, ale kilka zdań Grzegorza wystarczy, aby poznać, że były one te same zupełnie, co u św. Emmelii: "Od niemowlęctwa w tym, co dobre i piękne, byłem wykarmiony, powiada; miałem bowiem w domu rodzicielskim najlepsze tylko przykłady"; a dalej: "Zajmowałem się książkami, które Bożej sprawy broniły; miałem zawsze towarzystwo ludzi jak najcnotliwszych" .
Spotykamy tu także to piękne współdziałanie dzieci z rodzicami, to ich wywdzięczanie się w kierunku duchowym za dawną opiekę nad ich niedołęstwem dziecięcym. Warto tu przytoczyć dwa charakterystyczne ustępy. W jednym z nich św. Grzegorz, pocieszając rodziców po stracie młodszego brata, tak do nich między innymi mówi: "Jeśli drodzy rodzice więcej od innych kochają dzieci, to przodują także wszystkim wokół w mądrości i miłości Chrystusa. I nieraz już dawniej rozmyślali nad odejściem z tego świata i uczyli rozmyślać nad tym swoje dzieci, albo, lepiej powiem, całe życie swoje tak urządzili, że było ono jednym rozpamiętywaniem chwili zgonu. Jeśli więc ból przesłania rozumu wskazania i jakby mgła zakrywa oczy, tak że dojrzeć nie możecie obowiązku, pozwólcie młodemu podeprzeć starych, dajcie dziecku udzielić pomocy wam, rodzicom; wy, coście tylu swych bliźnich podtrzymali i pocieszyli, pozwólcie się pocieszyć synowi. I nie dziwcie się, że ja młody śmiem starych upominać: i te słowa moje - są wasze! Ileż to jeszcze czasu my pożyjemy? Całe życie ludzkie takie krótkie, więc i ten jego ostatek niedługi, i niedalekie wyzwolenie się z tego przemijającego bytowania. Na ile nas wyprzedził Cezary, któż to odgadnie?".
Niedługo po tej mowie Grzegorz pociesza podobnie matkę swoją po stracie ojca: "Nęka cię rozstanie, niech cię pocieszy nadzieja. Ciężka ci rzecz wdowieństwo, ale jemu nieciężka. Gdzież miłości wartość i próba - sobie łatwiejszą obierać cząstkę, a kochanym cięższej doli ustępować?! Blisko kres, nie długi już smutek. Wiele mamy niedoli, ale i szczęścia zadość: niedola wszystkich jest udziałem, szczęście - tylko niewielu. Azali brak ci opiekuna? A gdzież ten twój Izaak, którego ci Bóg zamiast wszystkich zostawił? Żądaj od niego tej drobnostki - podania ręki i wiernej służby, a ty mu za to wielką odpłać rzeczą: błogosławieństwem matczynym i modlitwą - i oną wolnością na tamtym świecie. Przykro Ci słuchać tych uwag - ale to nie dziwna, boć sama strofowałaś przez tyle czasu do Ciebie zbiegających się po radę i pociechę".
Tak to dzieci biegły na pomoc rodzicom, by im spłacić w ciężkiej życia jesieni dług mocy ducha, którą od nich z mlekiem wyssali i w życia wiośnie dzięki ich miłości rozwinęli. Jednym i drugim jeden jedyny cel przyświecał: wzajemnie sobie pomagać, by całą rodzinę do wiekuistego szczęścia w obliczu Boga doprowadzić. Na wszystko inne spoglądali z uśmiechem pobłażliwej beztroski. Żyli na serio, dla prawdy i rzeczywistości, a nie dla złudy znikomych rozkoszy.
Przytoczony powyżej przykład jednej z rodzin chrześcijańskich IV wieku daje nam poznać rodzaj wychowania zupełnie różny od współczesnego. Tego, co cytaty nasze zawierają, dosyć, aby zbudować konsekwentny system wychowania moralnego. Mam podstawy do sądzenia, że dalsze badania nad innymi Ojcami Kościoła pierwszych czasów nie zmienią w nim już nic zasadniczego. Dlatego ośmielam się do tak niewielu cytatów dołączyć płynące z nich wnioski teoretyczne.
Wychowanie chrześcijańskie owych czasów opierało się na dwóch zasadach powszechnie uznanych: pierwsza - że celem wychowania jest zapewnienie duszom dzieci żywota wiecznego; druga - że środkiem do niego wiodącym jest cnota, którą można zdobyć jedynie przez przyzwyczajanie się do jej praktykowania, a nie przez teoretyczne tylko jej zasad poznanie.
Istotnie, te rodziny chrześcijańskie, któreśmy poznali, żyły tylko dla Boga. Dzieci uważały za dar Boży, dany im w rodzaju pewnego dziedzictwa powierzonego ich pieczy, za którego utrzymanie i pielęgnowanie w pierwotnej czystości będą odpowiedzialne. Jak wszystko w ogóle, co robili, tak i wychowanie dzieci uważali ci ludzie za zadanie Boże; stąd miłość ich do dzieci łączyła się z ich miłością do Boga. Ale jednak miłość Boga i Jego zakonu silniejsza w nich była od miłości rodzicielskiej. W ten sposób miłość Boża określała formalnie cel wychowania: doprowadzenie dzieci do nieba, chowanie ich dla Boga, dla ojczyzny niebieskiej, nie dla życia ziemskiego. Za zadanie stawiano sobie zapewnienie im łaskawego sądu Bożego, a nie powodzenia na ziemi. Temu celowi wszystko podporządkowano w domu rodzicielskim: chciano stanowczo wychować w nim ni mniej ni więcej, tylko świętych.
Środkiem wiodącym do celu było wpojenie dzieciom cnoty, jako przyzwyczajenia życiowego, nadającego typ wszystkim ich czynom we wszystkich dziedzinach życia. To osiągnąć się starano przede wszystkim przez atmosferę domu rodzicielskiego. Była ona nacechowana głównie czynną miłością bliźniego. Te wyrazy, które dziś są przeważnie tylko kategorią umysłową, na papierze, w uczonych traktatach, były wówczas żywą nutą życia chrześcijańskiego. Była to miłość pełna bohaterskiego zaparcia się siebie i płodna w codzienne nieustanne czyny - pospolitego miłosierdzia, gościnności, odwiedzania chorych, pocieszania strapionych, wspomagania ubogich i czynnego współczucia z każdym cierpieniem ludzkim. W ten sposób dom rodzicielski sam już był twierdzą do walki z najgłówniejszym wrogiem duszy - z egoizmem. Dzieci patrzyły na takie ofiarne życie rodziców i od urodzenia prawie brały w nim udział. Oddychały cnotą, można powiedzieć, tak jak ich płuca oddychały powietrzem ich rodzicielskiego domu i jak ich ciała karmiły się matczynym mlekiem. Kierunek ich rozwoju był dany z góry: z dziada pradziada jedyną troską tych ludzi było osiągnięcie coraz większej doskonałości, przechowanie skarbu, wartości duchowej w rodzinie z pokolenia na pokolenie, tak jak go im przekazały chwile twórcze narodzin chrześcijaństwa i Kościoła. To naturalne przekazywanie cnoty z pokolenia na pokolenie, dawanie jej dzieciom tak, jak im się daje język ojczysty, bez dyskutowania nad jego właściwościami, i jak ich się uczy chodzenia i najprostszych zasad życia praktycznego, czystości itp., czyniło naukę moralną w owym środowisku oczywiście dogmatyczną, ale i zarazem zupełnie wolną. Dzieci, mające nieustanny przykład bohaterskiej cnoty w domu, nie mogły wyrosnąć na innych, jak tylko na cnotliwych ludzi.
Chroniono je starannie od wszelkich złych wpływów; od złej lektury, od lenistwa, od zajęć próżnych, od złego towarzystwa; natomiast starano się dać im smak dobrego czytania, szczególniej ksiąg natchnionych, podsuwano im tylko dobre książki. Wyrabiano w nich wrażliwość na wszelki brud moralny, wprawiano ich od najmłodszego wieku do umiejętności świętej czynnego przychodzenia bliźnim z pomocą, zaprawiano do pracowitości i wytrwałości, uczono ich starannego dobierania sobie dobrego towarzystwa - oto wszystko, co ze swej strony czynili dla nich rodzice. Resztę polecali Bogu.
Ofiarowawszy z góry Bogu swoje dzieci ufali, że On, co Jego jest, ustrzeże - ale też żarliwie, nieustannie o tę Bożą pomoc i o Jego błogosławieństwo się modlili. Modlitwę za dzieci rodzice poczytywali niezawodnie za najważniejszy ze wszystkich środek wychowawczy: bez pomocy Bożej wymodlonej uznaliby siebie za zupełnie bezsilnych, a wszelkie wysiłki z góry na bezowocność skazane.
Od najmłodszych lat rodzice zyskiwali w samych dzieciach sprzymierzeńców tej walki ze złem o ich dusze, wtajemniczając je od początku w zamierzony cel, który mieli osiągnąć: ukazywali im świętość jako jedyną rzecz upragnioną i godną ich wysiłków do osiągnięcia w życiu.
Nie swój jesteś, ale Boży wpajali oni dziecku - a cierniowa tylko droga do nieba prowadzi. Tę ukochaj nade wszystko. Na tę drogę wprowadzali swoje najmniejsze dzieci za rączkę, nie dając im wcale czasu i okazji do namysłu i do wyboru innej: znalazłszy się na drodze cnoty i zajęte jej wykonywaniem, dzieci postępować musiały w niej coraz dalej i ukochać ideał rodziców, jaki im stanowczo, jako jedyny przed oczy stawiano.
W ten sposób przygotowane dzieci, dorastając, były uzbrojone do walki. Oczekiwały jej, rwały się do niej w miarę rosnących sił, bo nie pamiętały dnia, w którym by nie walczyły ze złem o dobro i w którym by nie zwyciężały siebie dla Boga: do tej walki nigdy za małe nie były.
Streścić zatem możemy cały ten system w paru słowach: wychowawcy chrześcijańscy, chcący w wychowaniu doznać powodzenia, muszą jasno mieć przed oczami jedyny cel wychowania ostateczny: wychować świętych. Muszą strzec pilnie dzieci, by nie miały sposobności ani jednego kroku uczynić na drodze innej, jak na drodze doskonałości i cnoty, by czynem jednym po drugim żłobiły sobie w duszach i w mózgach przyzwyczajenia do cnoty; usuwać złe przykłady, złą lekturę, złe towarzystwo, a dawać im nieustanny przykład dobry, podsuwać im dobre książki, sławiące cnotę i świętość. Rodzice pragnący dobra swych dzieci muszą przede wszystkim sami żyć świątobliwie i cnotliwie, a dzieciom dać udział w swoim cnotliwym życiu; prowadzić ich świadomie i celowo do nieba, a jako środka głównego i przemożnego używać modlitwy: modlić się za dzieci ciągle, modlić się gorąco, modlić się wytrwale.
W ten sposób wychowano Ojców Kapadockich. Chcąc w dzieciach widzieć ich naśladowców, trzeba nam naśladować ich rodziców. A fundamentem tego wychowania jest miłość Chrystusa, silniejsza niż miłość do dzieci.
Ks. Kazimierz Lutosławski
Źródło: Zawsze Wierni
|