Po wczesnym obiedzie zbiórka przy kościele, aby o godzinie 14:00 wyjechać na rowerową pielgrzymkę do Częstochowy. To już szósta rowerowa pielgrzymka na Jasną Górę. Ostatecznie zgłosiło się 31 osób (co rok więcej) w tym dwie odważne dziewczyny (jedzie z nimi ojciec). Na start z księdzem Krzysztofem Krzakiem zgłosili się wszyscy uczestnicy pierwszej, inauguracyjnej pielgrzymki, jaka odbyła się w 2004 roku. Oprócz rodzin i znajomych na start przyszli wszyscy nasi księża i księża z parafii Miłosierdzia Bożego. Nasz ksiądz proboszcz wygłosił krótką odprawę, poświęcił rowery, pobłogosławił nas na drogę i życzył nam, abyśmy szczęśliwie dojechali do Częstochowy i szczęśliwie wrócili. Mamy wrócić do Bielawy na festyn parafialny w niedzielę. Księża na pamiątkę tego spotkania otrzymali okolicznościowe koszulki z napisem na plecach „Bielawa – Częstochowa” i ze stylizowanym rysunkiem roweru. O koszulki te postarał się kol. Andrzej.
No i wyjechaliśmy, kierując się przez Dzierżoniów na Strzelin i Oławę do miejsca pierwszego noclegu - Pągowa. Spokojnie, całą grupą przejechaliśmy przez Bielawę i Dzierżoniów, ale już w Byszowie grupa rozerwała się, bo było z górki. W Gilowie na zakręcie, dwóch „młodych” wypadło z szosy na pobocze, ale na szczęście utrzymali równowagę na dobrych, górskich rowerach. Od Wojsławic zaczął padać deszcz. Założyłem kolarski płaszcz przeciwdeszczowy. Trzeba było jednak się zatrzymać, bo padało zbyt mocno. Chowaliśmy się początkowo pod drzewa, ale to nic nie dawało. Czoło grupy schowało się pod obskurną wiatę przystankową i tam wszyscy po czasie dołączyliśmy. Buty, skarpety, spodenki i głowa, zdążyły już zmoknąć. Żartując, czekaliśmy aż deszcz przestanie padać. Wreszcie, po dłuższym czasie oczekiwania pojechaliśmy dalej, choć chlapało z szosy po nogach. Nie jechaliśmy długo razem, bo zostałem z kolegą Staśkiem, żeby pomóc młodemu koledze z Wrocławia w reperacji tylnego koła górskiego roweru, bo z dętki zeszło powietrze. Po zmianie dętki Stasiek pojechał szybko do grupy, a ja „podciągałem” kolegę. Momentami jechaliśmy nawet 40 km/godz. Nie ujechaliśmy jednak daleko, bo znów z tylnego koła w jego rowerze zeszło powietrze. Trzeba było się zatrzymać. Okazało się, że opona nie była dokładnie sprawdzona po pierwszej awarii, a było w niej wbite szkło. Nie ma już zapasowej dętki i trzeba było kleić. Zostaliśmy sami przed Strzelinem. Przez Strzelin jechaliśmy kierując się na Oławę. Grupa czekała na nas za miastem, posilając się. W Oławie znów nieszczęście. Podjechany na zakręcie kolega, przewrócił się. Jednak nic poważnego się nie stało i skończyło się tylko na otarciach. Chyba spontanicznie podzieliliśmy się na dwie grupy i pierwsza, znając drogę, odjechała daleko od drugiej, w której był ksiądz Krzysztof. Ja też byłem w tej grupie. Straciliśmy z nią kontakt. Kiedy spotkaliśmy się, na kilka kilometrów przed Pągowem, rodzinną wioską księdza, aby wjechać do niej całą grupą, zobaczyliśmy czterech poturbowanych naszych kolegów. Mieli wywrotkę spowodowaną nierównościami w nawierzchni. Co prawda jadący z przodu ostrzegają o dziurach, ale nie zawsze zdąży się z właściwą reakcją. Również w związku z tym wolę jechać z tyłu grupy.
Do Pągowa wjechaliśmy zwartą grupą i zatrzymaliśmy się przed wiejską świetlicą, w której mieliśmy nocować. Ładnie nas powitali rodzice księdza Krzysztofa, jego brat (bardzo podobny do księdza) i pani sklepowa. Zaproszono nas na zaplecze budynku, gdzie na szerokim, może na dwa metry, grillu już smażyły się porcje karkówki, kiełbaski i kaszanka. Mili gospodarze zapraszali do gościny. Co zaradniejsi z nas, zaraz powynosili ze świetlicy stoliki i krzesła, i „z pełną kulturą” pałaszowaliśmy pachnące smakołyki zaprawione jeszcze musztardą i keczupem, zagryzając świeżym chlebem. Mimo nalegań gospodarzy, nie udało się zjeść wszystkiego. To, co zostało przenieśliśmy do sali z myślą, że zjemy na śniadanie.
W tym dniu przejechaliśmy 110 km. Ja jechałem na wyścigowym rowerze „AUTHOR”. Ksiądz też miał rower tej marki, ale wyższej klasy. Jeszcze na wyścigówce jechał sympatyczny młodzieniec - Paweł. Pozostali uczestnicy pielgrzymki mieli różne rowery. Przeważały dobre „górale”, ale były też zwykłe rowery turystyczne z błotnikami, dynamami, bagażnikami i stopkami. Czasem to niepotrzebnie obciążało rower, ale i tak wszyscy dawali sobie radę, a średnie tempo wyniosło 25 km/godz.
W sali świetlicy porozkładaliśmy materace i karimaty do spania. Jeszcze drobne naprawy i poprawki przy rowerach i można je odprowadzić do zabudowań państwa Krzaków. Tam na pewno będą bezpieczne. Mimo już późnej pory, jakoś nikt nie kładł się spać. Było po trasie i tu na miejscu tyle wrażeń, że trzeba było jeszcze to raz przeżyć. Może była już pierwsza w nocy, gdy zgaszono ostatnie światło i ucichły rozmowy, co nie znaczy, że można było zasnąć. Leżałem na karimacie na środku sali wzdłuż stolików. Ksiądz Krzysztof był z nami. Biło w okna światło latarni z ulicy, zaczęły się „wycieczki” do ubikacji. Niektórzy pochrapywali, co jednoznacznie świadczyło o tym, że udało im się wreszcie zasnąć. Szczęściarze. Ci nie słyszeli, jak jeden z kolegów chrapał wyjątkowo głośno i natrętnie. Okazało się, że nie tylko ja nie spałem, bo dało się słyszeć ciche pogwizdywanie. Podobno pomaga to na chrapanie. Nie pomogło. Za chwilę w kierunku odgłosów chrapania ze świstem coś przeleciało, przypuszczalnie but.
12.06.2009 r. Piątek. Pągów - Cęstochowa
Nie spałem tej nocy. No może pół godziny między 5:00 a 5:30. Leżałem spokojnie, żeby choć trochę organizm zregenerował się przed wyjazdem rano do Częstochowy. Już o godzinie czwartej część pielgrzymów zaczęła po cichu wypuszczać powietrze z materacy i zwijać karimaty. O 4:31 już chodzili do kuchni grzać wodę na kawę. Choć wyjazd był planowany dopiero na godzinę 9:00, o szóstej już wszyscy „byli na nogach”.
Rano śniadanie, przetarcie rowerów i oczekiwanie na wyjazd. Zostało jeszcze sporo chleba. Wziąłem trochę. Może się przydać.
No i wyjechaliśmy do Częstochowy zgodnie z planem, żegnani przez rodziców Księdza. Nie padało i nie było gorąco. Kierowaliśmy się na Olesno jadąc bocznymi drogami, lasami, po wsiach. No i całkiem znienacka złapał nas deszcz. W pośpiechu schowaliśmy się do sklepu spożywczo-mięsnego i zajęliśmy praktycznie całe jego wnętrze tak, że klienci mieli problem z przedostaniem się do lady. Sklep ładny, nowoczesny, mały, ale bardzo przytulny. Bardzo wyrozumiałe sprzedawczynie. Oczywiście były żarty i dogadywania. Musiało kiedyś przestać padać, na co z niecierpliwością wyczekiwaliśmy. Przestało. Wsiedliśmy na zmoczone porządnie rowery, wcześniej owijając buty foliowymi woreczkami. Niektórzy woreczki kładli w buty. Każdy ma jakieś swoje sprawdzone metody.
W Oleśnie przy stacji benzynowej - krótki postój na dołączenie „maruderów”. Pierwsza grupa gdzieś daleko w przodzie. Spotkaliśmy się z nimi na leśnym parkingu, gdzie planowana była msza św. Był już ustawiony prowizoryczny ołtarz na dwóch rowerach, na nim kielich, a ministrant przeglądał mszał szukając tekstów przewidzianych na dzień dzisiejszy, gdy w dali nad lasem skąd przyjechaliśmy, dało się zauważyć szybko nadciągające, paskudne chmury. Szybka decyzja - na rowery i uciekamy przed chmurą, szukać miejsca, gdzie moglibyśmy przeczekać zapowiadającą się nawałnicę. Nie było grup. Co chwilę ktoś wyskakiwał z rowerem na szosę i mknął przed siebie w kierunku Częstochowy. Droga dobra, szeroka, ale i niebezpieczna, bo dużo samochodów. Chmura jednak doganiała nas i zaczęła wylewać na nas swoje żale. W oddali, po prawej stronie widać było wiatę przystankową, o czym marzyliśmy. Prawie w pędzie wskakiwaliśmy do tej wiaty zostawiając rowery na zewnątrz. W miarę przybywania spragnionych zadaszenia pielgrzymów robiło się coraz ciaśniej, mimo, że część z nas stała już na plastikowych siedzeniach. Wreszcie można było nas porównać do sardynek w puszce. Znów było gwarno i wesoło. Kiedy nadjechał nasz samochód, jego pasażerowie mieli z czego się pośmiać. Oczywiście zaraz porobiono zdjęcia, które będą niesamowitą pamiątką z naszego pielgrzymowania. Gdy przeszła chmura, całą grupą pojechaliśmy dalej. Trzech z kolegów pojechało już wcześniej. Jezdnia była mokra i ochlapywały nas mijające samochody, ale szybko wyschła, gdy pojawiło się słońce. Było rześko po deszczu i raźnie się jechało.
Wiedziałem wcześniej, bo niechcący podsłyszałem, że w poprzednich latach, co mocniejsi z młodzieży, ścigali się „na tablicę” Częstochowa. Znam ten zwyczaj z naszych wcześniejszych, kolarskich spotkań z kolegami, gdy podczas wycieczek do każdej widniejącej w oddali tablicy z nazwą miejscowości, był sprint. Pomyślałem, żeby i tu spróbować. Gdzieś na 28 kilometrów przed Częstochową pojawiło się bardzo długie wzniesienie. Dobra, prosta droga. Ustabilizowana, równa jazda grupy. Spróbuję.
Jechałem na końcu całej grupy. Zjechałem na lewą stronę jezdni i równym, szybkim tempem zacząłem wszystkich wyprzedzać. Choć było pod górę, wyskoczyłem mocno do przodu, systematycznie i szybko oddalając się od grupy. Nikt za mną jednak nie pojechał. Na końcu wzniesienia dopiero obejrzałem się za siebie. Bardzo daleko w dole widoczne były kolorowe postacie na rowerach. Jechałem bardzo wolno, odpoczywając, aby „doszła” mnie grupa. W pewnym momencie zorientowałem się, że „dochodzi” mnie czterech kolegów: Jurek, Stasiek, Paweł i jego kolega Krzysiek. Choć ci dwaj pierwsi mieli rowery turystyczne to jednak byli bardzo mocni – zawodowcy. Paweł miał dobry, wyścigowy rower i widać było, że jest „wyjeżdżony”. Jego kolega jechał na dobrym KELISie. Minęli mnie, ale zdążyłem się z nimi „zabrać”. Młodzi narzucili bardzo mocne tempo. Ciężko było się za nimi utrzymać. Jechaliśmy tak razem z 10 kilometrów. Po drodze z impetem minęliśmy tych trzech kolegów, którzy wyjechali wcześniej spod wiaty. Trzymałem się dzielnie za młodymi. Widziałem, jak rezygnuje Stasiek a zaraz potem Jurek. Jechaliśmy w trójkę. Miałem świadomość, że jest to wyścig do tablicy – Częstochowa. Jeszcze przez chwilę jechaliśmy razem, ale potem Paweł mocno odskoczył do przodu. Nie było szans, aby utrzymać się na kółku. Tablica: Częstochowa 16 km. Zauważyłem, że kolega na KELISie został w tyle. Częstochowa 12 km – wskazuje kolejna tablica. Próbuję dogonić Pawła, ale jest mocny. Oddala się z każda chwilą. Nie patrzy za siebie. „Doszedł” mnie jego kolega. Zaproponowałem krótkie, mocne zmiany, żeby spróbować dogonić Pawła. Zgodził się na taką zabawę i mocno jadąc widzieliśmy, że sylwetka Pawła stawała się coraz wyraźniejsza. Chwilami prędkość dochodziła do 45 km/godz. Poczułem atmosferę lat 60-tych, kiedy w sekcji kolarskiej „Włocławianki” ścigałem się na torze i po kujawskich szosach. Widać było, że doganiamy kolegę. Czy wystarczy nam sił, aby „dojść” go przed tablicą? Naraz skrzyżowanie i widoczne czerwone światła. Paweł nie zdążył przejechać i …co za spotkanie. Znów jesteśmy razem i znowu razem jedziemy, a widoczna tablica – Częstochowa 4 km, wyraźnie wskazuje, że niedługo koniec ścigania. Jechaliśmy dość szybko, ale zmęczenie dawało się już we znaki. Na najbliższym wzniesieniu Paweł odskoczył od nas. Mimo maksymalnego wysiłku z mojej strony, dystans między nami powiększał się. Każdy teraz jechał osobno, oczekując na tablicę. Pojawiła się wreszcie i Paweł już zsiada z roweru. Był przede mną ze 100 metrów. Zaraz za mną nadjechał Pawła kolega.
Choć przez chwilę zmęczeni, byliśmy bardzo zadowoleni z tego ścigania. Dopiero 9 minut po nas przyjechała dwójka kolegów. Potem dojeżdżali następni. Cała grupa przyjechała prawie po 30-tu minutach.
Pod tablicą zrobiliśmy wspólne zdjęcie. Wjechaliśmy do Częstochowy, celu naszej pielgrzymki i już razem, spokojnie dojechaliśmy do klasztoru na Jasnej Górze. Jeszcze wspólne zdjęcia przy pomniku Prymasa Wyszyńskiego i idziemy zakwaterować się do hal noclegowych. Wcześniej, do czteroosobowych sal dobrali się bliżsi koledzy, a reszta, pokorni pielgrzymi, czekali na przydział w pokojach ośmioosobowych. Żeby tylko nie trafić do sali z … Kiedy wszedłem do pokoju uświadomiłem sobie, że i ta noc będzie nieprzespana.
Na terenie hal noclegowych, w dużej sali, tylko dla nas, mieliśmy jeszcze mszę św. odprawioną przez księdza Krzysztofa. Trochę to dziwnie, gdy w kościele jest się w kolarskim stroju.
Na godzinę 21 każdy mógł udać się indywidualnie do klasztoru na Apel Jasnogórski. Poszedłem wcześniej, aby móc jeszcze się pomodlić. Przed apelem długa chwila oczekiwania w ciszy. Sama cisza już była modlitwą licznie zgromadzonych pielgrzymów, stojących ramię w ramię i oczekujących na Apel. Wreszcie dzwonek i gromkie „Bogurodzica Dziewica”. Dopiero tam na miejscu, w kaplicy Cudownego Obrazu czuje się podniosłość chwili i ciągłość historii naszego narodu w chrześcijaństwie. Potem Apel śpiewany razem, ale tak w sercu czuje się, że każdy, wpatrzony w wizerunek Matki Bożej śpiewa go od siebie, przekazując Matce Bożej intencje, z jakimi do Niej przybył. Rozważanie modlitewne Przeora Jasnej Góry, modlitwy i … niespodzianka: hejnał mariacki grany na żywo, na trąbce przez hejnalistę z Wieży Mariackiej z Krakowa. Na kolację jadłem chleb z Pągowa.
Jeszcze krótki spacer i czas na nocny „odpoczynek”. Jutro o godzinie 7:30 msza św. W kaplicy Cudownego Obrazu. Być może nawet będziemy podczas mszy św. w prezbiterium za kratami, a więc możliwie najbliżej Matki Bożej. O godzinie 11 wyjazd w drogę powrotną.
13.06.2009 r. Sobota. Częstochowa – Nowa Wieś Mała
Znów ciężka noc za nami. Wcześnie rano pobudka, bo na 7:30 jest msza św., w której mamy uczestniczyć, jak się uda w prezbiterium Kaplicy Cudownego Obrazu Matki Bożej. Na dworze siąpi deszcz i jest zimno, ale w Kaplicy jest cieplutko. Wpuszczono nas na boki prezbiterium, a po środku na krzesełkach siedziały siostry zakonne ze zgromadzenia Służebniczek, których to zakon założył błogosławiony Edmund Bojanowski. Właśnie siostry miały pielgrzymkę na Jasna Górę w związku z dziesiątą rocznicą beatyfikacji założyciela ich zgromadzenia. Miały ze sobą czworo małych dzieci: dwóch chłopców w wieku może po półtora roku i dwie dziewczynki, które miały może nawet po cztery latka. Mszy św. przewodniczył arcybiskup Stanisław Nowak, ordynariusz Diecezji Częstochowskiej, a w koncelebrze był nasz ksiądz Krzysztof i jeszcze kilku innych księży. Ksiądz biskup pozdrawiał przed mszą wszystkich pielgrzymów – nas również. Pamiętał o tym, że w zeszłym roku też była pielgrzymka rowerowa z Bielawy. Tym razem byliśmy bardziej rozpoznawalni, bo w okolicznościowych, białych koszulkach z napisami. Ksiądz biskup wygłosił ciekawe kazanie, przybliżając nam szczególnie postać bł. Edmunda Bojanowskiego. Po mszy św. już niewiele czasu zostało do odjazdu, który wykorzystaliśmy na śniadanie, zakupy drobnych pamiątek i prowiantu na drogę, oraz na pobieżny przegląd rowerów.
Zdążyłem jeszcze kupić, w Księgarni Diecezjalnej, bardzo dobry modlitewnik, i wysłać kartki do rodziny, z polowej poczty, której stoisko było tuż przy murach klasztoru. A było ono zorganizowane z okazji ogólnopolskiej pielgrzymki pocztowców, podobnie jak w 2004 roku, podczas naszej pierwszej pielgrzymki. To była ich pielgrzymka jubileuszowa, bo dziesiąta. I stąd też okolicznościowe stemple na pocztówkach. Na tym stoisku dostałem jeszcze bardzo dokładną mapę centrum Częstochowy.
Na miejsce zbiórki wróciłem o 10:30, mając nadzieję na jeszcze pół godziny wolnego, ale okazało się, że już wszyscy na mnie czekali, bo postanowiono wyjechać wcześniej. Na szczęście miałem pod ubraniem strój kolarski, tak więc moje przygotowanie do wyjazdu przebiegło sprawnie.
Po krótkiej modlitwie wyjechaliśmy, niestety, w siąpiącym uciążliwie deszczu. Na dodatek było zimno. Choć ubrany byłem ciepło, to jednak zdawałem sobie sprawę, że na trasie będzie ciężko. Trudno jechało się przez miasto, ale trzeba było być w grupie, żeby nie pobłądzić. Za Częstochową jednak grupa porozrywała się. Ja zatrzymałem się, aby poprawić foliowe torebki w butach i w związku z tym, przez jakiś czas jechałem ostatni. Mijając potem kolegów, widziałem ich determinację w pokonywaniu kolejnych kilometrów trasy. Nie wszyscy wytrzymywali. Jeden z kolegów, w mojej obecności zjechał z drogi do stojącego na poboczu naszego busa. Musiał się ogrzać. Jeszcze na pierwszym postoju, widziałem go w samochodzie owiniętego w koc.
Chyba dopiero koło Olesna przestało padać. Chwilami wychodziło wymarzone słońce zabierając z nas resztki wody. Po różnych perypetiach, jakie miały miejsce na trasie, dotarliśmy wreszcie do celu dzisiejszej naszej jazdy, a mianowicie do Nowej Wsi Małej. Nasłuchałem się wcześniej o wielkiej gościnności ludzi z tej wioski i byłem ciekaw ich potwierdzenia. Przed wiejską świetlicą oczekiwał na nas pan sołtys z wieloma kobietami. Wśród nich rej wodziła, znana mi z opowiadań, radna – pani Ania. Po spotkaniu z tymi sympatycznymi, uśmiechniętymi ludźmi, natychmiast zapomnieliśmy o trudach etapu. W świetlicy były już przygotowane do posiłku stoły. Poczęstowano nas smaczną zupą gulaszową z krokietami i chlebem. W tej zupie było sporo kukurydzy, co dawało jej niepowtarzalny smak. Pani Ania z innymi paniami wszystkiego doglądała. Ponieważ rowerowi pielgrzymi byli tu już kilka razy, łatwiej było pożartować i pogawędzić. Pani Ania nie omieszkała zauważyć, zwracając się do mnie, że ja to jestem tu chyba pierwszy raz. Potem jeszcze było ciasto i już był czas, aby przygotować sobie miejsce na nocleg. Ja się z tym nie śpieszyłem. Czekałem, gdzie ulokuje się kolega, przez którego dwie noce nie spałem. Właściwie pomieszczenia były trzy, a więc miejsca dużo. Jedno ogrzewane było piecem i wiedziałem, że tam na pewno nie pójdę, bo ulokował się tam mój „prześladowca”. Była jeszcze sala, gdzie jedliśmy i małe pomieszczenie przedkuchenne. Miałem nawet takie myśli, że będę spał na korytarzu, choć tam było zimno i wiało przez nieszczelne drzwi.
Przed wejściem, siedząc na murku, miło rozmawiało się z miejscowymi dzieciakami. Potem z Jurkiem poszliśmy na długi spacer, wąską szosą prosto przed siebie. Nie było żadnych samochodów. Szliśmy tak wolno, w szpalerze dorodnej kukurydzy, chyba z pół godziny. Drogę oświetlał nam księżyc, a my prowadziliśmy rozmowę na „poważne” tematy -takie „nocne Polaków rozmowy”. Wróciliśmy może przed godziną 23-cią i nikt jeszcze nie spał. Przed wejściem ożywione rozmowy ze starszymi chłopcami z wioski. Właśnie z nocnego kąpania w pobliskim stawie, wróciła grupa amatorów ekstremalnych wrażeń. Poszliśmy jeszcze kawałek w odwrotnym kierunku.
Ostatecznie, upewniwszy się dokładnie, kto gdzie śpi, rozłożyłem się ze spaniem przy jeszcze dobrze ciepłym piecu w kuchni. Byłem tam sam, ale nie na długo. Chłopaki chyba zgłodnieli, bo zaczęli buszować po kuchni w poszukiwaniu jedzenia. Znaleźli w lodówce gar z zupą i zaczęło się odgrzewanie a potem jedzenie. „Poszło” też ciasto, które, być może, przezorne panie zostawiły na rano.
14.06.2009 r. Nowa Wieś Mała – Bielawa
Bardzo wcześnie rano musiałem wstać, może nawet jako pierwszy, bo panie przyszły szykować nam na śniadanie kanapki. Odgrzały też resztę zupy, którą do dna wyjedliśmy. Dzisiaj już ostatni etap naszego rowerowego pielgrzymowania. Zapowiada się bardzo ładna pogoda.
O godzinie 9:00 mieliśmy polową mszę św. przy wioskowym krzyżu. W wiosce nie ma kościoła, a najbliższy jest dopiero w Lewinie Brzeskim. Oczywiście na mszę przyszli licznie mieszkańcy wioski z panem sołtysem i panią radną na czele. Krzyż postawiony jest bokiem do szosy, co dało możliwość przygotowania przed nim miejsca dla uczestników tego religijnego zgromadzenia. Z sali przynieśliśmy krzesła dla mieszkańców wioski, a my ustawiliśmy się wszyscy kołem z tyłu. Byliśmy w okolicznościowych koszulkach. Było coś niesamowitego w tym spotkaniu. Ksiądz Krzysztof zaznaczył, że nasza msza św. odprawiana jest w najpiękniejszej świątyni, bo pod sklepieniem Niebieskim. Nad ołtarzem przelatywały bardzo nisko jaskółki. Do mszy św. służyło dwóch miejscowych chłopców w czerwonych albach pod komeżkami. W śpiewach akompaniowali dwaj młodzieńcy; jeden na skrzypcach a drugi na gitarze. Rozpoznałem w nich tych, co wczoraj rozmawiali z naszymi przed świetlicą. Potem dowiedziałem się, że to bracia. Jakaś starsza pani „przeleciała się” z tacką. Podpowiedziałem pani radnej, która siedziała przede mną, że ta zbiórka może być skromnym wkładem na postawienie nowego krzyża, bo o takiej potrzebie wcześniej słyszałem. Po mszy św. ksiądz Krzysztof oddał zebrane pieniądze panu sołtysowi. My za kolejną, wspaniałą gościnę ofiarowaliśmy mieszkańcom duży obraz Jezusa Miłosiernego kupiony w Częstochowie. Wzruszony sołtys, powiedział, że będzie on wisiał w świetlicy. Zostawiliśmy też na pamiątkę kilka koszulek, które jeszcze nam zostały. Było tak jakoś rodzinnie. Widziałem łzy wzruszenia. Musieliśmy obiecać, że w przyszłym roku znów będziemy tędy przyjeżdżać. Mówili nam, że może przyjechać nawet sto osób. Zdawaliśmy sobie sprawę, że dla wszystkich wystarczy serca tych dobrych ludzi. Ksiądz Krzysztof zapraszał mieszkańców wioski do Bielawy. Jeszcze poświęcenie pamiątek zakupionych w Częstochowie i czas szykować się do drogi. Widziałem jak jedna kobieta, w bardzo podeszłym wieku (myślę, że miała z osiemdziesiąt lat) poprosiła naszego księdza o pamiątkowy wpis do swojej książeczki do nabożeństwa, chwaląc się jednocześnie, że ma już kilka jego wpisów. Potem poprosiła jeszcze o adres. Kiedy ksiądz jej napisał, zirytowana powiedziała: „- Ale ja chciałam „meila!”. Ja też poprosiłem księdza Krzysztofa o wpis do mojego modlitewnika, na pamiątkę tego pielgrzymkowego spotkania:
„Ad maiorem Dei gloriam”
„Na większą chwałę Boga”
Niech ten modlitewnik będzie umocnieniem życia modlitwą.
VI Pielgrzymka rowerowa
Bielawa - Częstochowa – Bielawa
11 - 14. 06.2009 r.
ks. Krzysztof Krzak
Czas w drogę. Jeszcze najsmutniejszy moment - pożegnać naszych gospodarzy. Uściski dłoni i czułe gesty. Jeszcze machanie rękoma na pożegnanie. Czy spotkamy się jeszcze?
Przed nami kilkadziesiąt kilometrów jazdy i będziemy w Bielawie. Ale i na tym odcinku nie obyło się bez niespodzianek. Zaraz za Lewinem Brzeskim Ryśkowi „strzeliła” opona w tylnym kole. Fatalnie, bo przy samym rancie. I podobno była nowa. Nie da się zakleić, zapasowej nie ma. Przełożył oponę z przedniego koła do tylnego, a na przód dostał koło z wyścigowego roweru, z samochodu. Po podregulowaniu hamulców, dało się jechać. Pogoda ładna, ale niebezpiecznie świeci słońce.
Już bez przeszkód dojechaliśmy do Grodkowa, gdzie na rynku, ksiądz tradycyjnie wszystkim postawił lody. Coraz bliżej Bielawy. Mieliśmy jeszcze postój za Henrykowem i w Przerzeczynie Zdroju przy źródle na terenie sanatorium. Jeszcze tylko Piława Górna, Pilawa Dolna i już tablica BIELAWA. Dojechaliśmy. Założyliśmy nasze okolicznościowe koszulki, żeby było nas widać jako jednolitą grupę. Okazja do ostatniego, grupowego zdjęcia i ustawiamy się w „kolumnę” dwójkową, aby w takim, bezpiecznym szyku przejechać przez miasto i wjechać na plac, na którym odbywa się planowany festyn parafialny. Grzecznie przejechaliśmy przez miasto. Już z daleka widzimy dużą scenę na placu przy „Aqariusie” i kolorową rzeszę zgromadzonych parafian, i mieszkańców naszego miasta. Widzimy poruszenie i słyszymy powitalne okrzyki na naszą cześć. Przejeżdżamy dumni między ludźmi, rozpoznajemy naszych bliskich i znajomych. Robią nam zdjęcia. Ksiądz Daniel przez mikrofon zaprasza nas na scenę. Gratulacje księdza Proboszcza, oklaski. Kilka słów o pielgrzymce powiedział ksiądz Krzysztof. Przedstawił najmłodszego i najstarszego uczestnika pielgrzymki. Jeszcze pożegnania, odebranie bagaży i do domu, na bardzo spóźniony obiad.
Przyjdzie czas na podsumowania i oceny. Na razie ta pielgrzymka jeszcze jest w nas. Jeszcze nią żyjemy.
Jak wyjeżdża się na pielgrzymkę, bliskim i znajomym mówi się tak:
- Jak wrócę, to wam wszystko opowiem.
Ale kiedy się już z pielgrzymki wróci, wtedy bliskim i znajomym mówi się tak:
- Tego nie da się opowiedzieć! To trzeba przeżyć!
I takiego przeżywania pielgrzymowania wszystkim tym, którzy zdecydują się wyruszyć na szlak – życzę. Zapraszam i zachęcam.
Bolesław Stawicki